Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

Nie poruszył się juści Boryna, nie przecknął, nie porwał się do roboty, ni drugich do niej zapędzał, leżał se martwy, cichy, na kamień już zakrzepły i na wszystko już głuchy.
Wiatr już z niemałą mocą zawiał i rymnął w sad, że wszystko wokół jęło się chwiać, szeleścić, trząchać, kołysać i jakby zaglądać w Borynową siną twarz; patrzył w niego dzień mgławy, zaglądały rozchwiane drzewa, zaś one wysmukłe, gibkie malwy, kiej dzieuchy, chyliły się przez okna w pokłonach głębokich, a ze dworu raz po raz wpadała z brzękiem pszczoła, to motyl leciał wprost na światło, to jaskółka zbłądziła, świergocąc lękliwie, to niesły się muchy, przypełzały żuczki i wszelaki Boży stwór, a wraz z niemi spływał do izby cichy brzęk, i szum, i trzepot, i ćwierkania, kieby ten jeden głos żywej, serdecznej żałości:
— Pomarł! Pomarł! Pomarł!
I co jeno żyło, trzęsło się, łkało i zanosiło, jakby w przytłumionym, srogim lamencie; aż ścichło znagła i trwożnie, wiater ustał, wszystko przytaiło dech i padło na twarz, w proch ziemi, bo oto ze świtowych szarości wzeszło słońce czerwone i ogromne, wyniesło się nad świat, ogarnęło go władnem, żywiącem okiem i skryło się w skołtunione chmurzyska.
Poszarzało na świecie, a nie wyszło i Zdrowaś, jął sypać drobny, ciepły deszcz rzęsistemi kroplami, że wnet wszystkie pola i sady rozdzwoniły się sypkim, nieustającym szmerem.
Ochłodło znacznie, zapachniały drogi, ptaki zaczęły śpiewać z całej mocy, a w tej szarej, rozdrganej