Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

Niebo zajaśniało, jak płótno na bielnikach, gdy je słońce przygrzeje, z pól powiało chłodem, staw westchnął, kolebiąc się sennie, a z pod mrocznych próchnic nocy jawiły się obrazy borów, kieby te czarne chmury, wynoszące się ze ziemi, zaś poniektóre drzewiny, samotnie stojące, puszyły się czubami w rozbielonem powietrzu, niby pęki czarnych piór; już nawet przyleciał pierwszy wiater, zatarmosił sadami i jął przedmuchiwać we śpiące pod przyźbami.
Ale jeszcze mało kto przecknął i ozwierał oczy. W słodkim dośpiku leżało wszystko, leniąc się ździebko, jak to zwyczajnie bywa po święcie czy jarmarku.
A wrychle i sam dzień się podniósł, jeno co jakiś mgławy i smutny, słońca jeszcze nie było, ale skowronki już przedzwaniały swoje pacierze, głośniej zabełkotały wody i poruszyły się zboża, bijąc chrzęstliwemi kłosami o miedze i drogi, już niegdzie po zagrodach rwały się tęskliwe beki owiec, kajś znowu jazgotliwie zagęgały gęsi, to koguty się wydzierały rozgłośnie, gdzie nawet wołania się rozlegały, skrzypy wrótni, końskie rżenia, ruch i skrzęt wstawań, że cała wieś się budziła, imając się zwolna pracy codziennej, jeno u Borynów wciąż było jeszcze cicho i spokojnie.
Zaspali ano z onych smutków i ciężkich turbacyj jaże na dwór roznosiły się chrapania.
Wiater buchał co trochę w otwarte drzwi a okna i tłukł się po izbach, świszcząc przeciągle, i na darmo rozwiewał nieboszczykowi włosy i targał światłem ostatniej świecy.