Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 24 —

kiej Łapa przychodził i, zcicha skamlący, polizywał nasadlone buty nieboszczyka.
Prawie o samym północku gęsta ćma przywaliła ziemię, pogasły gwiazdy, schmurzyło się całkiem i jakby jeszcze barzej ścichło, że tylko niekiedy zatrzęsło się jakieś drzewo i posypał się cichuśki, lękliwy szmer, albo wydarł się skądciś głos jakiś dziwny, ni to krzyk, ni to huk, ni to wołanie dalekie, i przepadał też niewiadomo kaj...
Wieś leżała w głębokim śpiku i jakby na samem dnie ciemnicy, tylko jedna Borynowa izba świeciła blado w tej mrocznej topieli, a przez wywarte okna widniał Maciej, leżący wśród żółtych świateł, owiany dymami kadzideł, niby tym modrawym obłokiem. Jambroż z Jagatą, wsparłszy się o niego głowami, zadrzemali już na dobre, chrapiąc, jaże się rozlegało.
Zaś ta letnia, krótka noc przechodziła szybko, jakby się jej kajś śpieszyło zdążyć, nim pierwsze kury zapieją, świece też dopalały się posobnie i gasły, niby te oczy, strudzone patrzeniem w umarłego, iż na świtaniu ostała jeno co najgrubsza, migocąc się, kiej to złote ostrze.
Aż szary, przemglony świt, zwlókłszy się leniwie z pól, zajrzał do izby, prosto w Borynową twarz, która jakby się ździebko ożywiła, jakby się budził z ciężkiego snu i, nasłuchując tych pierwszych świergotań po gniazdach, patrzał skroś poczerniałych powiek w dalekie jeszcze zorze wschodów.
Świt już gęstniał, roztrząsając się, kieby ta zamieć śniegowa.