Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —

Zajrzał do zmarłego, pokręcił się tu i owdzie i na wieś poleciał, wyciągając chłopów do karczmy na naradę.
Zmierzch się już był czynił, zorze ostygły, kiej te ordzewiałe blachy, przysypywane popiołem, że jeno niekajś co się ta świeciła jakaś chmurka, nabrana złocistą światłością zachodu.
A kiej się już docna zrobił wieczór i pokończyli gospodarskie obrządki, to cała rodzina znowu się zebrała przy zmarłym. U Borynowego wezgłowia było coraz widniej od świec jarzących, Jambroż raz po raz obcinał knoty i śpiewał z książki, a za nim powtarzali wszystkie, popłakując niekiej naprzemian i biadoląc.
Drudzy zaś, sąsiedzi, że w izbie było ciasno i zaduch, to przyklękali na dworze, pod oknami i ciągnęli tę długą i żałosną nutę litanji, jaże się widziało, co wszystek sad śpiewa.
Noc się zwolna ściągała na świat, więc już docna przycichło, gdzie spać się kładli, po sadach bieliły się pościele i chałupy gasły jedna po drugiej, jeno co kokoty piały jakoś niespokojnie, a taka parna i duszna cichość stanęła, jakby się miało na odmianę.
Dopóźna w noc śpiewali przy Borynie, a kiej się rozeszli, ostał jeno Jambroż i Jagata, by już czuwać do rana.
I śpiewali zrazu rozgłośnie, ale, kiej ustał wszelki ruch i zwaliła się niezgłębiona cisza nocy, wnet jął ich morzyć śpik, tęgo wodząc za łby, że wyciągali coraz ciszej i mamrotliwiej, nie przecykając nawet wtedy,