Mateusz jakoś nie bardzo był rad, bo się wykręcał.
— Drzewo porznę, niewielka obrada, ale czy chałupę postawię, a bo ja wiem? Może kaj we świat pójdę... Cni mi się już we wsi... Bo ja wiem, co pocznę... — mówił, spoglądając na Jagusię, dojącą krowę pod oborą. — Z rana skończę trumnę, to się jeszcze rozmówimy — dokończył prędko i poszedł.
A pan Jacek wszedł do nieboszczyka i mówił długi, serdeczny pacierz, obcierając rzęsiste łzy.
— By chociaż synowie wdali się w niego — wyrzekł potem do Hanki. — Dobry to był człowiek i prawy Polak. Był z nami w powstaniu, przystał do partji dobrowolnie i gnatów nie żałował. Widziałem go przy robocie. A zmarnował się przez nas... Przekleństwo ciąży nad nami... — gadał jakby do siebie, a, chociaż nie rozumiała wszystkiego, to jednak, z wdzięczności za dobre słowa wspominek, podjęła go za nogi.
— Dajcie spokój! Takim człowiek, jak i wy! — zakrzyczał gniewnie. — Głupia! dziedzic nie święty! — popatrzył jeszcze na Borynę, zapalił od świecy fajeczkę i wyszedł, nie odpowiadając na powitanie kowala, któren był właśnie wchodził do sieni.
— Coś harny dzisiaj! Dziadak jucha! — rzekł za nim z przekąsem, ale że był jakiś rozradowany, to przysiadł do żony i jął szeptać. — Dobra nasza! Wiesz, Magduś, dziedzic szuka zgody ze wsią. Namawia, cobym mu pomagał. Juści, co musi się nam dobrze okroić. Jeno ani mru-mru, kobieto, o wielgie rzeczy idzie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/024
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —