Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

kurzawie, jaka przysłoniła świat, piły spragnione zboża, piły liście pomdlałe, piły drzewa, piły wyschnięte gardziele strug i ziemie spieczone, piły długo i z lubością, dysząc, jakby z dziękczynieniem.
— Bóg zapłać, bracie deszczu! Bóg zapłać, siostro chmuro! Bóg zapłać!
Właśnie ten deszcz zacinający przebudził Hankę, śpiącą pod samem oknem, że się pierwsza zerwała na nogi.
Pobiegła z krzykiem do stajni.
— Pietrek! Wstawaj! Deszcz pada! Koniczynę trza lecieć kopić, bo na nic przemięknie! Witek, wałkoniu jeden, krowy wyganiaj! Na wsi już przepędzili! — wołała ostro, wypuszczając z chlewów gęsi, które z radosnym gęgotem leciały taplać się w kałużach.
Zajrzała do krów i świnie wypędzała na podwórze, gdy przyleciał kowal; ułożyli, co było potrza kupić na jutrzejszą stypę, wziął pieniądze i miał zaraz jechać do miasteczka, ale już z bryczki przywołał ją i rzekł cicho:
— Hanka, dajcie mi połowę, to ni pary nie puszczę, żeście starego podebrali. Zróbmy po dobremu.
Rozczerwieniła się, kiej burak i krzyknęła porywczo:
— A pyskuj sobie, choćby przed całym światem; widzisz go, sam gotów do złego, to myśli, co i drugie takie same.
Jeno błysnął ślepiami, poskubał wąsów i zaciął konie.