Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —

Proboszcza nie było na pokojach, choć wszystkie drzwi i okna stały powywierane; przysiadły czekać, ale po jakimś czasie dziewka powiedziała, że ksiądz w podwórzu i kazał je zawołać.
Siedział se w cieniu pod płotem, a w pośrodku podwórza, kole niezgorszej krowiny, którą chłop trzymał krótko na postronku, kręcił się z rykiem tęgi, srokaty byk, że ledwie go parob utrzymał na łańcuchu.
— Walek! Poczekaj jeszcze, niech nabierze większej ochoty! — krzyknął proboszcz i, wycierając spoconą łysinę, przywołał do siebie kobiety i jął wypytywać o wszystko, pocieszać i krzepić miłosiernie, a kiej go zagadnęły o pogrzeb i koszty, przerwał im ostro i niecierpliwie:
— O tem potem. Nie zdzieram skóry z ludzi. Maciej był pierwszym we wsi gospodarzem, to i pogrzeb musi mieć nieladajaki. No, mówię, nieladajaki! — powtórzył groźnie, po swojemu.
Za nogi jeno go obłapiły, nie śmiejąc się już w niczem przeciwić.
— Ja wam tu dam! Widzicie ich, zbereźniki! — krzyknął na organiściaków, zazierających z poza płotów. — Cóż, jak się wam podoba mój byczek, he?
— Śliczności! Lepszy od młynarzowego! — przytakiwała Hanka.
— Tak mu do mojego, jak wołu do karety! Przyjrzyjcie mu się! — podprowadził je bliżej, klepiąc z lubością byka, któren rwał się już do krowy, jak wściekły. — Co za kark! A jaki grzbiet, jakie to ma piersi! Smok nie byk! — wołał, jaże przysapując z radości.