Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —

listek i ni jedno źdźbło się nie zaruchało, a chociaż przeszło już spory kawał czasu od południa, to jednak słoneczny war lał się jeszcze żywym ogniem i tak przypiekał, jaże ściany płakały żywicą i więdły pomdlałe chwasty i kwiaty.
Ryk się naraz wydarł przeciągły i tęskliwy; jakiś chłop prowadził krowę po drugiej stronie stawu.
— Pewnikiem do księżego byka! — ozwała się Płoszkowa, goniąc oczami krowę, szarpiącą się na postronku.
— Młynarz do niego jeszcze lepiej ryczy, jeno co przez złość! — podjęła Jagustynka, ale żadnej już się nie chciało mówić.
Siedziały rozczapierzone, kieby te kwoki w piasku, ledwie już dysząc z gorąca. Rozbierał je upał, cichość i ten płakliwy, nieustający głos Jagaty, modlącej się przy umarłym.
Dopiero, kiej przedzwonili na nieszpory, rozeszły się do domów, a Hanka posłała za kowalem, by szedł z nią do proboszcza ugodzić się o pogrzeb ojcowy.
Witek rychło powrócił, ale sam.
— Hale, kiej się bojałem przystąpić, bo Michał se siedzą z dziedzicem u młynarza i piją arbatę — powiadał zziajany.
— Z dziedzicem?
— A juści, przecie go znam! Arbate se piją i placek pojadają, dobrze widziałem. A ogiery stoją w cieniu i jeno kulasami przebierają.
Zdziwiła się temu, ale po nieszporach, nie doczekawszy się kowala, ogarnęła się świątecznie i poszła z Magdą na plebanję.