Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —

drogi. Ludzie chodzili osowiali, markotni a srodze strapieni, każdy jeno wzdychał żałośnie, rozwodził ręce i zadumywał się nad człowieczą smutną dolą.
Wielu, którzy żyli z nieboszczykiem w przyjacielstwie, ostało przed chałupą, kaj już poniektóre gospodynie pocieszały Hankę, Magdę i Jóźkę, poczciwie popłakując wraz z niemi, a silnie się wyżalając nad sierotami.
Jeno do Jagusi nikto nie przystępował z tem dobrem, pocieszającem słowem, juści, co ta była niegłodna użalań się nad sobą, ale zawdy tak ją zabolało to opuszczenie, że uciekła do sadu i, zaszywszy się w gęstwę, siedziała tam całe godziny, nasłuchując jeno Mateuszowej roboty kole trumny.
— Że to się jeszcze śmie pokazywać na oczy! — syknęła za nią wójtowa.
— Poniechajcie! Nie pora na takie wypominki! — wyrzekła któraś.
— I niech ją tam Pan Jezus sądzi — dodała Hanka łagodnie.
— Wójt ta wasze docinki dobrze jej wynagrodzi! — zaśmiał się kowal. Szczęściem, że przysłali po niego od młynarza, gdyż wójtowa rozczapierzała się, kiej indyczka, gotowa zrobić kłótnię.
Kowal jeno gruchnął rechocącym śmiechem i poleciał, a one ostały, pogadując już mało wiele o różnościach, a coraz ciszej i senniej, jakby z tych ciężkich turbacyj albo samego gorąca, co już doskwierało zgoła nie do zniesienia. Parno się przytem robiło i dziwnie duszno, nie powiał wiater by najlżejszy, że ni jeden