Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —

kieś ciężkie bolenie spierało pod piersiami, nie puściła ni jednej łzy, nie poredziła krzyczeć, a jeno chodziła błędna, świecąc oczami, zapiekłemi w zgrozie.
Szczęściem, że Hanka wrychle się opamiętała i, chociaż jeszcze popłakujący, a już dawała baczenie na wszystko i rządziła, jak zwykle, że, kiej przylecieli kowalowie, całkiem była ostygła.
Magda wybuchnęła płaczem, a jeno kowal rozpytywał.
Opowiedziała po porządku, jak się to stało.
— Dobrze, co mu Pan Jezus dał lekką śmierć! — szepnął.
— Tylachna wycierzpiał, to mu się należała.
— Chudziaszek, na pole jaże uciekał przed kostuchą!
— A z wieczora zaglądałam do niego, to leżał se cicho, jak zawdy.
— I nie przemówił co? — pytał, trąc suche oczy.
— Ani tego słowa, ogarnęłam mu pierzynę, dałam pić i poszłam.
— I sam wstał! Może by jeszcze nie pomarli, żeby go kto pilnował — jęknęła Magda przez głębokie szlochania.
— Jagusia sypiała u matki, bo stara ciężko chora, zawdy tak.
— Tak już miało być, to i tak się stało! Tyla się nachorzał, jakże, toć więcej, niźli kwartał! A komu nie do zdrowia, to lepsza prędka śmierć. Trza Panu Bogu dziękować, co się już nie morduje — wyrzekł.