Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —

— Juści, a sami wiecie, co to zrazu kosztowały dochtory, co leki, a na nic poszło wszystko.
— Bo jak kto na śmierć chory, temu nie pomogą dochtory.
— Taki gospodarz, taki mądrala, mój Jezu! — biadoliła Magda.
— A mnie jeno żal, co Antek nie zdążył do żywego.
— Nie dzieciuch, to płakał nie będzie. O pochowku pilniej pomyśleć.
— Prawda, a tu jakby na złość i Rocha niema.
— Poredzimy se sami. Nie frasujcie się, już ja wszystko wyrychtuję.
Odpowiadał kowal, któren chociaż twarz pokazywał frasobliwą, a w sobie cosik drugiego taił, gdyż nibyto wzdychał, nibyto żałował i łzy obcierał, a w oczy nie patrzył. Wziął się Jambrożowi pomagać i ubiery ojcowe szykować, a długo myszkował w komorze pomiędzy motkami przędzy i w rupieciach, to po kątach szukał, to jaże na górę właził, niby to po buty, które tam wisiały. Wzdychał jucha, kiej miech, pacierze trzepał głośniej, niźli Jagata, i wypominał dobroście nieboszczyka, ale oczy mu cięgiem szukały czegoś po izbie, a same ręce lazły pod poduszki, lebo we słomie łóżka chciwie bobrowały.
Aż Jagustynka ozwała się kąśliwie:
— Byście tam czego uschniętego nie naleźli... a najdziecie, to trzymajcież, bo waju uciecze z garści, ślizgie...