Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 418 —

— I na swojem nie postawimy? — wołali drudzy, zachęcając się a cisnąc coraz bliżej i groźniej, aż Mateusz odgarnął Rocha na stronę i wysunął się przed Niemców, kiej wilk, błyskając zębami.
— Słuchajta, Miemcy! — ryknął, wyciągając pięście. — Mówiliśmy do was po ludzku, poczciwie, a wy grozicie kreminałem i przekpiwacie się z nas! Dobra, ale teraz zagramy z wami inaczej! Nie chceta zgody, to wama zapowiadamy przed Bogiem i ludźmi, jak pod przysięgą, że na Podlesiu nie wysiedzicie! Przyszlim z pokojem, a wy chceta wojny! Dobra, kiej wojna, to wojna! Mata za sobą sądy, mata urzędy, mata pieniądze, a my jeno te gołe pięście... Obaczymy, czyje będzie górą! A jeszcze to wam dołożę, byście zapamiętali... jako ogień ima się słomy, ale zeźre i murowańce, a chyta się i zboża choćby na pniu... bydło też pada na paśnikach... zaś żaden człowiek nie uciecze od złej przygody... Spamiętajta, co rzekłem: wojna w dzień i w nocy, i na każdem miejscu...
— Wojna! Wojna! i tak nam Panie Boże dopomóż! — huknęli wraz.
Niemcy skoczyli do drągów leżących pod ścianą, kilku wyniesło fuzje, to za kamienie chwytało, kobiety podniesły wrzask.
— Niechno który strzeli, a wszystkie wsie tu zlecą.
— Zastrzelisz, pludro, jednego, to cię drudzy kijami zatłuką, jak psa parszywego.
— Nie zaczynajcie, Szwaby, bo z chłopami nie zdzierżyta.