Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/421

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 419 —

— A waszego mięsa i głodny pies nie tknie.
— Tknij me, pludro jedna, tknij! — grozili zuchwale i wyzywająco.
Stali już zbliska, ślepiami się jeno bodąc, przestępując z nogi na nogę, trzaskając kijami a wrzeszcząc zajadle, że wymysły i pogrozy latały nad głowami, kiej kamienie, już się wyciągały pazury i niejeden aże dygotał z gotowości, gdy Rocho ogarnął swoich i odwiódł wtył, chłopy rade nierade odwracały się półbokiem i czujnie, pilnując zajdów, odchodzili, temci szydliwiej za się krzykając:
— Ostajta z Bogiem, świńskie pomioty!
— I czekajcie, aż wam czerwony kogut zapieje!
— Zajrzymy tu potańcować z waszemi pannami!
Jaże ich Rocho musiał przyciszyć, tak srodze gębowali.
Zmierzch się już kładł na ziemiach, słońce zaszło, chłodny wiater przegarniał zboża, że kłoniły się, dzwoniąc kłosami, wilgotniały trawy od ros siwych, głosy piszczałek i dziecińskie wrzaski roznosiły się od wsi, żabie rechoty grały na bagniskach i szedł już światem cichy, pachnący wieczór.
Chłopi wracali wolno, rozpięte kapoty powiewały, niby białe skrzydła; szli gwarnie, przystając co chwila, któryś już śpiewał, jaże bory oddawały, jensi gwizdali z uciechy, to gwarząc, obejmowali gorącemi ślepiami podleskie ziemie.
— Gronty łacno podzielne! — rzekł stary Kłąb.
— Juści, gospodarki możnaby wykrajać, kiej plastry miodu, jedna w drugą, i każda z łąką i paśnikiem