Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —

cięgiem truć się zgryzotą i płakaniem... nic kromie udręki wiecznej i czekania na gorsze...
Źrebak lizał ją po twarzy, że bezwolnie przytulała głowę do jego karku i zanosiła się coraz boleśniej.
Cóż jej ta po gospodarce, po bogactwie, po ludzkiem uważaniu, kiej la siebie nie miała ani jednej chwili szczęśliwości w całem życiu, nic zgoła! Skarżyła się tak żałośnie, jaże klacz zarżała ku niej, targając się na łańcuchu.
Zawlekła się do izby i, przysadziwszy do piersi rozkrzyczanego chłopaka, zapatrzyła się bezmyślnie w zapocone szyby, zbrużdżone ociekającemi kroplami.
Dziecko jakoś matyjasiło, skamląc i popłakując.
— Cicho, maluśki, cicho!.. wróci tatulo, przywiezie ci kuraska... wróci, synka na koń wsadzi... cicho maluśki: A, a, a! kotki dwa! Szare bure obydwa!... Wróci tatulo, wróci! — przyśpiewywała, huśtając go i chodząc po izbie.
— A może i wróci! — potwierdziła sobie, przystając nagle.
Płomień ją ogarnął, moc rozprężyła przygięte plecy i taka radość wstąpiła w serce, że się już rwała do komory rznąć kawał świniny la niego, że już po gorzałkę chciała posyłać la niego, nawet już ku skrzyni szła, by się przyodziać świątecznie la niego — ale nim to uczyniła, przypominki słów kowalowych spadły na obolałe serce, kiej jastrzębie ostrymi pazurami, zmartwiała na miejscu, obzierając się jeno po izbie rozpalonym wzrokiem, jakby za ratunkiem, nie wiedząc znów co myśleć, co poczynać...