Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 258 —

— A jak nie wróci! Jezu! Jezu! — jęknęła, chwytając się za głowę.
Bała się tego mówić, a głos ten huczał w niej kiej w studni; gotował się, wrzał i wzbierał w piersiach krzykiem strachu.
Dzieci jęły się za łby wodzić i krzyczeć; wyciągnęła je za drzwi, zabierając się do narządzania śniadania, bo już Jóźka zaglądała do izby, wietrząc łakomie, czy zgotowane.
Łzy ustać musiały i boleście przytaić się w duszy, bo jarzmo codziennego trudu w kark się wpijało, przypominając, że robota czekać nie może...
Uwijała się też, jak mogła, choć nogi się pod nią plątały i wszystko leciało z rąk. Jeno wzdychała żałośnie, łzę jaką puszczając niekiedy, a we świat zamglony tęsknie spoglądając...
— Czy to Jagusia nie wyjdzie do sadzenia? — wrzasnęła Jóźka przez okno.
Hanka odstawiła gar z barszczem i na drugą stronę pobiegła.
Stary leżał na bok, twarzą do okna, jakby patrząc na Jagnę, czeszącą długie, jasne włosy przed lusterkiem, na skrzyni ustawionem.
— Czy to dzisiaj święto, że do roboty nie wychodzicie?..
— Z rozplecionemi włosami nie poletę...
— Od świtania mogłaś je już dziesięć razy zapleść!
— Mogłam, ale nie zapletłam!
— Jagna, wy tak ze mną nie igrajcie!