Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 252 —

Stanęły wnet do roboty, po dwie na zagonie, głowami do siebie — dzióbały motyczkami dołki, a wraziwszy weń ziemniak, przygarniały go ziemią, okopując zarazem w poprzeczne grządki.
Cztery robiły, stara była jeno na przyprzążkę, do poganiania.
Cóż, kiej robota szła niesporo!.. ręce grabiały z zimna i w brózdach było mokro, w trepy nabierało się wody, a szmaty na nic się marały w błocie, bo deszcz, choć ciepły i coraz drobniejszy, mżył cięgiem, rozpryskując się po skibach, a trzepiąc po sadach, co zwiesiły okwiecone gałęzie nad drogę i z jakąś lubością nastawiały się na pluchę.
Ale już szło na odmianę: kokoty piały, niebo się stronami podnosiło niezgorzej przetarte, jaskółki jęły śmigać powietrzem kiejby na zwiady, a zaś wrony uciekały z kalenic i niesły się cichuśko a nisko nad polami.
Baby gmerały, przygięte do zagonów, podobne do kłębów szmat przemoczonych, poredzając, wolniuśko robiąc, a z długiemi odpoczynkami, że to na odrobek przyszły, aż dopiero stara, obsadzająca grochem piechotą nadbróździa, zaczęła w głos, rozglądając się dokoła:
— Niewiela dzisiaj gospodyń w polu, ni na ogrodach.
— Chłopy wracają, to nie robota im w głowie!
— Pewnie, tłuste jadło narządzają i pierzyny grzeją...
— Prześmiewacie, a samej jaże łysty do nich drygają! — rzekła Kozłowa.