Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 253 —

— Nie wyprę się, co mi już Lipce obmierzły bez chłopów. Staram przecie, ale prosto powiem, że choć to są juchy, łajdusy, świędlerze i zabijaki, a niech się jawi choćby i ta najgorsza pokraka, to zarno z nim raźniej, i weselej, i lekciej na świecie. Która co inszego powie, zełże jak pies.
— Wyczekały się na nich kobiety, kiej kania na deszcz! — westchnęła któraś.
— Niejedna to czekanie ciężko przypłaci, a dzieuchy najprzódziej...
— Że i trzy kwartały nie miną, a dobrodziej nie nadąży...
— Stare a bają trzy po trzy: dyć na to Pan Jezus stworzył kobietę! nie grzech mieć dziecko! — podniesła głos przekornie Grzeli z krzywą gębą kobieta.
— A wy cięgiem swoje: zawdy za bękartami stoicie!
— A zawdy, jaże do samej śmierci każdemu do oczu stanę i rzeknę: bękart czy nie — zarówno ludzkie nasienie, prawo ma na świecie jedno, i jednako je Pan Jezus szanuje, wedle zasług jego i grzechów...
Zakrzyczały ją, wyśmiewając wzgardliwie. Zabiła ręce i pokiwała głową.
— Szczęść Boże na robotę! jakże idzie? — krzyknęła Hanka z przełazu.
— Bóg zapłać! dobrze, ino mokro.
— Nie brakuje ziemniaków?
Przysiadła nieco na żerdce.
— Donoszą ile potrza; jeno mi się widzi, co za grubo krajane...