Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —

zajrzała do parkocących garnków i wróciła na dawne miejsce, modląc się półgłosem na koronce, że to na książce nie umiała.
Dzień już się podnosił ku południowi, cichość zgoła świąteczna ogarniała wieś, że nikaj głosów żadnych nie było, tyle jeno, co te wróble ćwierkania i świegoty jaskółek lepiących gniazda pod okapami. Czas był ciepły, pierwsza wiosna ledwie co trąciła ziemię i tknęła drzew; niebo wisiało młode, przemodrzone i dziwnie łyskliwe; sady stały bez ruchu, ku słońcu podając gałęzie, nabite spęczniałemi pąkami, zaś olchy, staw brzeżące, niby w cichuśkiem dychaniu poruchiwały żółtemi baziami, a pędy topól rdzawe, lepkie i pachnące, a jakoby miodem ciekące, otwierały się na światło, niby te dzioby pisklęce...
Pod chałupami dogrzewało galanto, że już muchy wyłaziły na ogrzane ściany, a czasem i pszczoła się pokazywała, z brzękiem padając na stokrotki, patrzące z pod płotów, albo się pilnie nosiła po krzach, co niby zielone płomienie buchały młodemi listkami.
Ale z pól i od borów zawiewał jeszcze ostry, wilgotny wiatr.
Msza już musiała być w połowie, bo w cichem i jakoby wrzącem wiosną powietrzu prężyły się głosy śpiewów dalekich, organowe grania i czasem, jako ten deszcz rzęsisty, rozsypywały się w mdlejące dźwięki dzwonków.
Czas snuł się wolno i cicho, bo kiej słońce stanęło najwyżej, to nawet ptaki zamilkły, jeno że wrony, czające się złodziejsko za gąsiętami, przewijały się