Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —

nisko nad stawem, krzyk niecąc gąsiorów; bociek też raz jeden zaklekotał gdziesik i przeleciał blisko, że ino jego cień wielgachny poniósł się po ziemi.
Hanka modliła się żarliwie, bacząc na dzieci, a i do starego zaglądając niekiedy.
Ale cóż, leżał jak zawżdy, bez ruchu i przed się zapatrzony.
Domierał se tak zwolna, dochodził swojego czasu po ździebku z dnia na dzień, jako to zboże kłosne, w słońcu pod ostry sierp dojrzewające... Nie rozpoznawał nikogo, bo nawet wtedy, kiej Jagny wołał i za ręce ją brał, w inszą stronę patrzał; Hance się jeno wydawało, co na jej głos poruchuje wargami, a oczy mu chodzą jakby chciał cosik rzec...
I tak było wciąż bez przemiany, aż płacz chwytał patrzących.
Mój Jezu, ktoby się był tego spodziewał! Taki gospodarz, taki mądrala, taki bogacz, że trudno znaleźć drugiego, a teraz ci leży, niby to drzewo piorunem rozłupane, gałązków zielonych jeszcze pełne, a już śmierci na pastwę wydane...
Nie pomarł przecie i nie żywie, jeno wszystek już w rękach boskiego miłosierdzia.
O dolo człowiekowa, dolo nieustępliwa!
O boskich przeznaczeń mocy, która się jawisz kiej się nikto nie spodzieje, czy w dzień biały, czy też w noc ciemną, a jednako kruszynę ludzką mieciesz w gorzkiej śmierci strony!..
Dumała nad nim żałośnie, poglądając ku niebu westchnęła raz i drugi, skończyła koronkę i wziąć się