Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

— Idź z Witkiem, Pietrek też może, niech jeno konie obrządzi; ja ostanę, przypilnuję ojca, i może Rocho wróci akuratnie i co nowego przyniesie od Antka...
— Nie powiedzieć to Jagustynce, żeby jutro przyszła do ziemniaków? co?
— Juści, same nie wydołamy, a nagwałt trza je przebierać.
— A i gnój jużby rozrzucać!
— Pietrek jutro na południe ma skończyć wywózkę, to od obiadu weźmie się z Witkiem do rozrzucania; co czasu zbędzie, to i ty pomożesz...
Wrzask gęsi podniósł się przed oknami, wpadł zadyszany Witek.
— Że to nawet gąsiorom spokoju nie dajesz!
— Szczypać me chciały, tom się ino obraniał!
Rzucił na skrzynię cały pęk wilgotnych jeszcze od rosy złotawych rózeg, osypanych baźkami. Jóźka jęła je układać, zwięzując czerwoną wełną.
— Bociek to kujnął cię w czoło? — spytała go pocichu.
— Juści, że nie kto drugi, nie wydaj me ino... — Obejrzał się na gospodynię, wybierającą ze skrzyni świąteczne szmaty. — A to ci powiem, jak było... Wypatrzyłem, że na noc przed gankiem ostaje... podkradłem się późną nocą, kiej już wszyscy na plebanji spali... i jużem go brał... a choć me kujnął... byłbym spencerkiem go okręcił i wyniósł... kiej psy me zwietrzyły... znają me przecie, a tak docierały zapowietrzone, że musiałem uciekać, jeszcze mi nogawice ozdarły... ale nie daruję...