Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

jej zapłakanemi, smutnemi oczyma, Jagusia ni pary z gęby nie puściła.
— Witek, a któren ci takiego guza nabił? — pytała Hanka.
— Zwaliłem się o żłób! — Rozczerwienił się kiej rak i potarł bolące miejsce, porozumiewawczo spoglądając na Jóźkę.
— Przyniosłeś to już gałązek z palmami?
— Zaraz polecę, ino zjem — tłumaczył się, śpiesznie dojadając.
Jagna położyła łyżkę i wyszła.
— Znowuj bąk ją jakiś ukąsił! — szepnęła Jóźka, dolewając barszczu Pietrkowi.
— Niekażden umie trajkotać tak cięgiem, jak ty. Doiła to już krowę?
— Zabrała skopek, to pewnie poszła do obory.
— Hale, Józia, trza dla siwuli makuchu ugotować.
— Już siarę odpuszcza, próbowałam dzisiaj.
— Odpuszcza, to leda dzień się ocieli...
— Ciołka będzie miała! — rzekł Witek, podnosząc się od jadła.
— Głupi! — szepnął pogardliwie Pietrek, popuszczając ździebko obertelek, że to był niezgorzej podjadł, i, zapaliwszy od głowni papierosa, wyszedł razem z chłopakiem.
Kobiety w milczeniu wzięły się do roboty Jóźka zmywała naczynia, a Hanka słała łóżka.
— Pójdziecie do kościoła z palmami?