Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

Mogła to zmiarkować, co się jej stało?
Jeno czuła, iż ją cosik rozpiera, podrywa i ponosi, że oto poszłaby na kraj świata, gdzie oczy poniesą, gdzie jeno powiedzie ta tęskność niezmożona. I płakała tak bezwolnie i prawie bezboleśnie, jako to drzewo, obciążone kwiatem w wiośniane poranki, kiej słońce przygrzeje a wiatry zakolebią, rosi obficie, wpiera się w ziemię, nabrzmiewa sokami rodnemi, a kwietne gałęzie ku niebu podaje...
— Witek! a poproś pięknie tej dziedziczki na śniadanie! — wrzasnęła znowu Hanka.
Jagna, kieby przecknęła, otarła łzy, doczesała włosów i poszła śpiesznie.
W Hanczynej izbie już wszyscy siedzieli przy śniadaniu. Z michy kurzyły się ziemniaki, właśnie je była Jóźka omaszczała śmietaną przesmażoną z cebulą, gdy reszta już bodła łychami, wlepiając łakome ślepie w jadło.
Hanka wzięła pierwsze miejsce w pośrodku przed ławą, na której jedli, Pietrek siedział w końcu, a pobok niego przykucał na ziemi Witek, Jóźka zaś pojadała stojący, pilnując dokładania, a dzieci siedziały pod kominem przy niezgorszej miseczce, oganiając się łyżkami przed Łapą, któren kiedy niekiedy pojadał razem z niemi.
Jagna miała swoje miejsce od drzwi, naprzeciwko Pietrka.
Jedli zwolna, spozierając niekiedy z pod łbów.
Darmo Jóźka trzepała trzy po trzy i Pietrek rzucał jakie słowo, a wkońcu i Hanka zagadywała, tknięta