Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —

Insze dawno powrócili do domów a Jastrzębia jak nie było, tak nie było, myśleli, że już był zabit, albo go Turek wziął do niewoli, o czem nawet zcicha jeszcze dziady i wędrowce różne powiadali...
Aż w końcu trzeciego roku, na pierwszą zwiesnę, powrócił, ale sam, bez czeladzi, bez wozów i koni, piechty, zbiedzony, zmarnowany, z kosturem jeno, kiej dziad...
Pomodlił się gorąco przed Matką Bożą, że mu pozwolili jeszcze swojej ziemie, i śpiesznie ruszył do wsi...
Nikt go nie witał, nikt nie poznawał, że psom się ano musiał oganiać.
Przychodzi przed swój dom, przeciera oczy, żegna się a poznać nie może...
Jezus Marja! Gumien niema, stajen niema, sadów niema, płotów nawet niema, z lewentarza ni śladu... a z chałupy ino zręby spalone... dzieci niema... pusto... straszno... jeno żona schorowana wywlekła się z barłogu na jego spotkanie i gorzkiemi łzami zapłakała!
Kieby piorun w niego trzasnął!
Oto kiedy on wojował i nieprzyjacioły Pańskie gromił, przyszedł do chałupy mór i pobił mu wszystkie dzieci... pierun spalił... wilki wydusiły stada... źli ludzie rozgrabili... sąsiady zabrały ziemię... susze wypaliły zboża... grady wytłukły resztę... że nie ostało nic, ziemia jeno a niebo.
Siedział na progu kiej zmartwiały, a na odwieczerzu, kiedy przedzwaniali na Anioł Pański, zerwał się nagle i jął strasznym głosem wyklinać i pomstować!