Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

Szli w milczeniu, jako że wiatr zatykał i rwał słowa, a postękując nieco i ręce rozcierając śniegiem, bo ziąb był przenikliwy i nawskroś lichą przyodziewę przejmował i zaspy się czyniły od kamionek, to od drzew, i groblami zastępowały, że każdą trza było wymijać, nakładając niemało drogi.
Hanka szła na przedzie, często się obzierając za ojcem, któren skulony, z okręconą w zapaskę głową, w starym kożuchu Antkowym, przepasany powrósłem, wlókł się na końcu, ledwie się poruchając pod wiatr, zatykało go cięgiem, przystawać musiał co trochę, by wytchnąć i obetrzeć załzawione od wiatru oczy, potem zaś w dyrdy śpieszył, cicho pojękując:
— Idę, Hanuś, idę... Nie bój się, nie ostanę!
Juści, wolałby pozostać na przypiecku, wolał, ale cóż, kiej ona biedaczka szła, śmiałby to ostać! a i w chałupie ziąb nie do wytrzymania, dzieci skwierczą z zimna, warzy już nie było przy czem zrobić, że jeno suchego chleba pojedli... a tu zimny wiater tak przebiera po kościach, kieby temi lodowemi palicami... przemyśliwał, dyrdając za niemi.
Pewnie, że kiedy mus ułapi za łeb, nie wyślizgniesz się człowieku, nie.
To Hanusia jeno zasiekała zęby i szła ano po drzewo razem z komornicami. Prawda, na to już zeszło, że w parze z Filipką, z Krakaliną, ze starą Kobusową i Magdą Kozłową, z temi największemi biedotami w jeden rząd, razem.
Wzdychała jeno ciężko, zacinała zęby, a szła i to nie po raz pierwszy, nie.