Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —


IX.


Już od wczesnego rana miało się na kurzawę; dzień nastał chmurny, wietrzny i wielce swarliwy, śnieg prószył drobny, suchy a ostry kiej kasza, ledwie przetarta w żarnach, porówno zaś zrywał się coraz mocniejszy wiatr, hukliwy sielnie i kołujący niespodzianemi nawrotami, że jako ten pijanica taczał się na wszystkie strony, skowyczał, przegwizdywał a śniegami niecił zapalczywie.
Nie bacząc jednak na pogodę, zaraz z pierwszego południa, Hanka ze starym Bylicą, a z nimi jeszcze parę komornic, wybrali się po susz do lasu.
Czas był nieopowiedzianie przykry; wiatr tłukł się po polach, ciepał drzewinami, hurkotał po wsi, a co trochę podrywał tumany śniegów, zakręcał z poświstem i wytrzepywał je nad światem, kieby te chusty pełne białych a kłujących paździerzy, że wszystko topiło się w nierozpoznanej mątwie i świstach.
Zaraz za wsią poszli gęsiego przywianemi miedzami, ku borom, ledwie czubami widnym w kurzawie a jeszcze dalekim.
Wiatr wzmagał się jeszcze, bił ze wszystkich stron, tańcował, kręcił i tak w nich siepał, że ledwie mogli się utrzymać na nogach, przyginali się ino barzej ku ziemi, a on zabiegał zprzodu, darł suchy śnieg pomieszany z piaskiem i prażył w twarze, aż oczy trza było przysłaniać.