— Dziedzic już przejechał!
— Dawno? Przywieraj drzwi prędko.
— Adyć jeszcze słychać brzękadła!
— Sam jechał?
— Kiej takie zakurki, żem ino konie rozeznał.
— Bieżyj w ten mig i dowiedz się, gdzie stanął!
— Pójdziecie do niego? — zapytała cicho, z tchem przytajonym.
— Poczekam, aż zawołają mnie, napraszał się nie będę, ale beze mnie przecie nic nie uradzą...
Umilkli oboje, Jagna motała, licząc nici i przewiązując je w pasma, a stary, że mu robota leciała z rąk z niecierpliwości, rzucił wszystko i zaczął się przybierać do wyjścia, nim jednak skończył, przyleciał Witek.
— Dziedzic siedzą u młynarza w izbie ode drogi, a konie stoją w podwórzu.
— Cóżeś się tak utytlał?
— A bo mię wiater przewrócił w zaspę...
— Pewnie — dobrześ się musiał z chłopakami za łby po śniegu wodzić...
— Wiater mię obalił...
— Drzyj obleczenie, drzyj, jak cię jucho rzemieniem pogrzeję, to zapamiętasz.
— Kiej prawdę mówię... tak wieje, tak ciepie, że ustoić trudno...
— Puść komin, w nocy się dość wygrzejesz, powiedz Pietrkowi, niech się do młocki weźmie, pomóż mu, nie ganiaj po wsi jak ten psiak z wywieszonym ozorem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/8/8e/W%C5%82adys%C5%82aw_Stanis%C5%82aw_Reymont-Ch%C5%82opi_Tom_II.djvu/page137-652px-W%C5%82adys%C5%82aw_Stanis%C5%82aw_Reymont-Ch%C5%82opi_Tom_II.djvu.jpg)