Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 168 —

wzrokiem tak patrzał na nią, aż spuszczała oczy i czerwieniła się. Ale nikt tego nie widział prócz Jagustynki, a i ta udawała, że nie patrzy, jeno sobie w głowie układała, jak to opowiedzieć na wsi.
— Marcycha pono zległa, wiecie to? — zaczęła Kłębowa.
— Nie nowina to jej, co roku se to robi.
— Baba jak tur, to jej dzieciak krew odciąga od głowy — mruknęła Jagustynka i chciała dalej coś o tem rzec, ale ją zgromiły drugie, że to o takich rzeczach mówi przy dzieuchach.
— Wiedzą one i o lepszych, nie bójta się. Teraz nastał czas taki, że już i gęsiarce nie mówią o bocianie, bo się w oczy roześmieje... nie tak to przódzi bywało, nie...
— No, wyście ta już wszystko wiedzieli jeszcze za bydłem... — rzekła poważnie stara Wawrzonowa — a bo to nie baczę, coście wyprawiali na pastwiskach...
— Kiedy baczycie, to i ostawcie la siebie — zakrzyknęła ostro Jagustynka.
— Byłam już za chłopem... za Mateuszem widzi mi się... nie, za Michałem, tak, bo juści Wawrzon był trzeci... — mruczała, nie mogąc utrafić.
— Ale, siedzita i nie wiecie, co się stało! — zawołała, wpadając zadyszana, Nastusia Gołębianka, Mateusza siostra.
Podniosły się ciekawe zapytania ze wszystkich stron i wszystkie oczy spoczęły na niej.
— A to młynarzowi ukradli konie!
— Kiedy?