Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 169 —

— Ze trzy pacierze temu. Dopiero co Jankiel umówił Mateuszowi.
— Jankiel ta wie wszystko zaraz, a może i nieco przódzi...
— Takie konie, kiej te hamany!
— Ze stajni wyprowadziły. Parobek poszedł do młyna po obrok, wraca, a tu już ni koni, ni uprzęży niema, a pies w budzie struty, no!
— Na zimę idzie, to się już różności zaczynają.
— A bo kary na złodziejów niema żadnej... Hale, dużo mu zrobią, wsadzą do kryminału, dadzą jeść, w cieple się wysiedzi, z kolegami wypraktykuje, że kiej go puszczą, to jeszcze lepszy jest złodziej, bo nauczny.
— Gdyby tak mnie konia wyprowadzili, a złapałbym, tobym ubił na miejscu, jak psa wściekłego — wykrzyknął jeden z parobków.
— A bo ino tegoby wartał taki człowiek, bo ino głupie szukają sprawiedliwości we świecie. Kużden ma prawo dochodzić swojej krzywdy.
— Złapać takiego i całą kupą choćby zabić, to i kary niema, bo wszystkich toby karali?
— Baczę... zrobili tak u nas... zaraz, za drugim chłopem już byłam... nie, widzi mi się, że jeszcze za Mateuszem...
Ale te wywody przerwał Boryna, wchodząc do izby.
— Tak se na ucho gadacie, aże po drugiej stronie stawu słychać! — zawołał wesoło, czapkę zdjął i witał się ze wszystkimi pokolei. Musiał mieć już w głowie, bo czerwony był, jak ćwik, kapotę rozpuścił i głośno