Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —

mogiłami ku kaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów czerwonych, rozwiązały się im języki.
— Lepszego to na całym świecie nie znaleźć — zaczęła któraś z kobiet.
— Juści, chciały go też zabrać do miasta... żeby ociec z wójtem nie jeździli prosić biskupa, tobyśwa go i nie mieli... Kopta no, ludzie, kopta, bo do wieczora mało daleko, a ziemniaków mało wiele! — mówiła Anna, wysypując swój kosz na kupę żółcącą się na rozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.
Wzięli się chyżo za robotę i w cichości, że ino słychać było dziabanie motyczek o twardą ziemię, a czasem suchy dźwięk żelaza o kamień. Czasami ktoś niektoś wyprostował zgięty i zbolały grzbiet, odetchnął głęboko, popatrzył bezmyślnie na siejącego przed nimi i znowu kopał, wybierał z szarej ziemi żółte ziemniaki i rzucał do kosza, przed się stojącego.
Ludzi było kilkanaścioro, przeważnie starych kobiet i komorników, a za nimi bieliły się dwa krzyżaki, u których w płachtach leżały dzieci, raz wraz popłakując.
— A tak i stara poszła we świat — zaczęła Jagustynka.
— Kto? — spytała Anna, podnosząc się.
— A stara Agata.
— Na żebry...
— Juści że na żebry! Hale! nie na słodkości, ino na żebry. Obrobiła krewniaków, wysłużyła się im bez lato, to już ją puściły na wolny dech.
— Wróci na zwiesnę, to im naznosi w torebeczkach, a to i cukru, a to i harbaty, a to i grosza coś