Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/022

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    2 —

    — Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? — mówił, wyciągając otwartą tabakierkę do mężczyzn. Brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.
    — Juści kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.
    — Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.
    — Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.
    — Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?
    — A Borynowe.
    — Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.
    — Ociec pojechali z moim ano do boru.
    — A to wy Anna, jakże się macie? — zwrócił się do młodej, przystojnej kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.
    — Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?
    — Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje.
    — No, zostańcie z Bogiem.
    — Panu Bogu oddajem.
    I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi przy topolami wysadzonej drodze.
    Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco postać, dopiero gdy przeszedł niskie kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł między