Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stwarzając z niej drugi, swój własny i tylko przez siebie widziany i czuły byt.
Godziny płynęły wolno, cicho, niepostrzeżenie, przesuwały się, jak sen nocy po oślepłem zwierciadle, stawały się, nie będąc, przychodziły z nieznanych głębin i marły niezapamiętane, wydzwaniał je zegar, gdy już ich nie było i jeszcze nie nadchodziły, stwarzały wszystko same, nie stając się niczem, znaczyły swój ślad błędny tęsknotą i rozmarzeniem, a czasem łzami, a niekiedy śmiercią...
Miasto spało ciężkim snem spracowanych kamieni, spowitych w niepokojące marzenia, głucha noc patrzała ślepą twarzą w ostygły świat.
Zenon spał bez przerwy, w mieszkaniu leżało odrętwiałe, senne milczenie, tylko niekiedy ciemność i cisza przemawiały nikłym cieniem nieopowiedzianego, szemrały dawno pomarłe dźwięki i barwy... jakieś utajone trwożnie życie poczynało się zjawiać... martwe zdawało się żyć... ściany szeptały... bronzy śpiewały żałośnie, jakby jękiem dusz, błądzących koło swoich cielesnych awatarów... twarde mahonie podnosiły tęskny głos... a z muszli, leżących na kominku, promieniowały roztęsknione szumy mórz dalekich, obszarów, pławiących się w słońcu, emananacje rozkołysanych głębin, życie inne, życie rzeczy wszelkiej drgało w ciemnościach.
...W cieniach zawsze się kryją straszne zjawy, noc ma wieczną swoją tajemnicę.