Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Samotność i cisza odkrywa niekiedy nieznane łono, stare zwierciadła zaczynają przemawiać, pokazując to wszystko, co się w nich niegdyś jawiło.
Wszystko, co jest, ma swoją duszę, poślubioną milczeniu i tajemnicy...
Joe siedział wciąż w najwyższem, prawie skamieniałem napięciu woli, był już tylko snem, poczynającym samego siebie poza sobą...
Obtulała go cisza mrących zwolna godzin, nie wiedział o niczem, zapatrzony w głąb strasznego pożądania, jego zgięta i we czworo złożona postać zaczynała się wyłaniać z nocy fosforyzującym obrazem, jaśniał jakby obsypany błękitnawym brzaskiem, oczy mu gorzały zastygłą strugą sinego światła... a z palców zaciśniętych, z włosów, ze wszystkich stawów wydzielał się pył świetlany, promieniował cały!
Naraz drgnął w sobie i jakby jeszcze natężył marzenie... oto zamajaczył przed nim cień jakiś... w czarnej otchłani zawirował mgławy i rozpryśnięty zarys... chwiał płomieniem... stawał się zwolna... przyjmował kształt ludzki i nieruchomiał... zaczął widzieć kogoś, siedzącego naprzeciw i zapatrzonego przed się....
Zrozumiał, że stał się ten cud upragniony, widział się już bowiem siedzącym na podwiniętych nogach, skupionym i nieruchomym, takim samym i tym samym, we własne oczy patrzał i we własną twarz, jakby zwierciadlane odbicie oderwało się i siadło naprzeciw niego...