Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przysiadł na podwiniętych nogach, by się zapaść w siebie i rozdwoić, by się wyłonić nazewnątrz sobowtórem i ujrzeć siebie poza sobą, nie zrywając jedni, rozszczepić się i być tej jedni dwiema tożsamościami, podwoić się w rozdwojeniu, nie przestając być sobą; były to wstępne praktyki Joe’go, prowadzone z żelazną konsekwencją pod wpływem i kierunkiem Mahatmy.
Wnet znieruchomiał i jakby zastygnął; mimo męki tej pozycji skurczowej, nie poruszył się jednak ni razu, nie zadrgał z bólu, przemagał zwolna ciało, zabijał wrażliwość i, krzepiąc się cierpieniem, znoszonem bez drżenia, ściągał rozproszone myśli w jeden punkt, w jedno przerażające mocą pragnienie je zamykał: ujrzenia samego siebie.
Daremnie rozedrgane życie, przypomnienia jakieś budziły się w głębi mózgu; daremnie tłumny szereg obrazów, zdarzeń, zarysy twarzy, dźwięki głosów wydzierały się zgiełkiem na pole świadomości, obsiadając mu duszę zjawami prawie widzialnemi, zabijał je, spychając na samo dno zapomnienia, ogarniał siebie coraz potężniej, krzepnął, zapadając w świadomie wywoływaną katalepsję.
Otwarte szeroko oczy patrzyły nieruchomo, szklisto a czujnie, napięte strasznem oczekiwaniem widzenia.
Parł się zwolna z siebie, wydzierał z więzów ciała, smagał z nieubłagalnością własnego trupa, szponami woli wyłupywał z siebie własną duszę,