Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

temu, jakby już wyzbyty zdolności zdumiewania się czemkolwiek.
Ciemności pobladły, i grota zaczęła się nieco rozjaśniać.
Daisy siedziała między kolanami Bafometa, w takiej samej, jak i on, pozycji, opuszczone ręce dotykały pantery, siedzącej u jej nóg, a nad jej głową, opłyniętą w złoty dym kadzielny, pochylała się zielonawo-krwawa, smutna twarz Djabła, a jego ręce długie zdawały się obejmować ją wpół i przytulać do siebie, to jedno tylko widział dobrze, a reszta majaczyła przed olśnionemi oczyma, jak korowód sennych, ledwie przypomnianych mar i zjaw.
Nie wiedział, skąd płyną, i nie wiedział, czy są poza jego duszą.
— Oto, napoły zwierzęcy, złowrogi orszak Seta przywiódł białego baranka, którego jakiś człowiek z głową psa, zabijał ciężkim, krzemiennym nożem, i wśród ponurych śpiewów i przekleństw rzucono go na pożarcie panterze...
— Oto palono siedem ziół czarnoksięskich, skropionych krwią niewiniątka, i popioły rozsiewano w siedem stron świata.
— Oto zamajaczył korowód płazów i ropuch olbrzymich, wlokąc za sobą na słomianych sznurach rozpięte drzewo krzyżowe, i wśród urągowisk i plwań, wśród piekielnego chóru chichotów i naigrawań podarto je w drzazgi, rozdeptano i rzucono pod kopyta posągu.