Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto gromada potworów nieopowiedzianych, rozwyte stado strachów, wampirów, mar zjawiło się, jakby wylęgłe z obłąkanego mózgu, niosąc na wiekach spróchniałych trumien symboliczną białą Hostję, i wśród przerażających wrzasków, znieważań i wycia zwalono je przed Bafometem.
— Oto zaczęły się wychylać na światło jakby wszystkie potwory katedr średniowiecznych, wszystkie larwy pokuszeń i lęków, tające się w duszach świętych, zjawiały się milczące, posępne, niosąc księgi święte, symbole, znamiona, wizerunki, szaty rytualne, zwalając wszystko na jeden stos ogromny; siedem krwawych błyskawic trysnęło z oczu Bafometa, siedem gromów runęło w stos, buchnęły płomienie, a wszystkie zjawy piekielne zawiodły dziki, rozchwiany, okrążający tan.
Gryzące czarne dymy przysłoniły postać Daisy i wzbijały się wysoko rozwichrzonemi słupami, zaciemniając grotę ponurym, nieprzeniknionym tumanem.
A Zenon pochylił się w sobie, jakby nad krawędzią świata nieznanego, spoglądał w tajemnice, i jego oczy duszy pierwszy raz wybiegły poza siebie, poza głupią i leniwą myśl, poza fakty i rzeczy widome; pierwszy raz leciały przez jakieś nieprzejrzane obszary, przez jakieś dale czarowne, przez jakieś wyże i przepaści nieskończone, iż cofnął się olśniony, pełen świętej cichości przeczuwań i widzeń, jakiś wiew nieśmiertelnej mocy przewiał mu przez duszę.