przez chwilę jakiemś złem spojrzeniem. Odwrócił się i mówił wzgardliwym tonem:
— Wasza kultura materjalistyczna, wasze wynalazki, wasze odkrycia prowadzą do jednego: do uwielbienia brutalnej siły i złota, służą Złu, Zło sieją... Jesteście jak sępy, krążące w przestworzach, ślepe na blaski cudów, a chciwie wypatrujące w nizinach padliny... Przepadniecie w niepamięci czasów rychlej i bardziej bez śladów, niźli...
Zenon nie słuchał więcej, podrażniony jego ostrym tonem, wyszedł prędko, ale na kurytarzu, jak słabe, dalekie echo, usłyszał znowu ten śpiew dziwny.
— Woła mnie! Tak, wyraźnie mnie woła! — pomyślał naraz, przypominając sobie to, za czem gonił tyle dni napróżno.
— Idź za spotkanem... idź za spotkanem — powtarzał zbielałemi wargami i, już nie rozmyślając, bez wahania, ni najmniejszej chęci oporu, spokojny, zimny prawie, zupełnie świadomie, powstał w sobie posłuszny, by iść za tym nakazem nieubłaganym, jaki znowu nim owładnął.
Poszedł w jakimś niewiadomym kierunku za tą piosenką, co się niekiedy odzywała cichem kwileniem z cieniów i była mu drogowskazem do Nieznanego.
— Idę... idę... — szeptał niekiedy, przyśpieszając kroku.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/149
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.