Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał osłupiały w cichej trwodze, wodząc przyczajonemi oczami po mieszkaniu...
Nie, z pewnością nie było nikogo, a dźwięki płynęły wciąż, tylko już niewiadomo skąd, brzmiały tuż przy nim, to płynęły górą, to okręcały się falą leniwą, przygasającą, i znowu rozbrzmiewały pełniej i silniej, gdzieś dalej, jakby w pierwszym pokoju... Pobiegł za niemi bezwiednie... ale już rozległy się w jakiejś dali, jakby za oknem, w gąszczach drzew, potopionych w mroku... a może i w nim samym...
Był zupełnie przytomny i absolutnie zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co się z nim działo w tej chwili, więc, nie bacząc na żadne względy, zapragnął dowiedzieć się, skąd ten śpiew płynie, przypuszczał bowiem, że Daisy musi być u siebie, w przyległem mieszkaniu.
Zapukał energicznie do drzwi, odpowiedziało mu krótkie i złe warknięcie pantery, a potem dopiero, nie otwierając, upewniała go pokojówka, że miss Daisy wyjechała na miasto.
Nie uwierzył temu i poszedł do Reading Room’u.
— Z pewnością wyjechała na miasto, samam ją odprowadzała do schodów! — tłumaczyła mu mrs. Tracy, zdziwiona jego natarczywemi pytaniami, odwodząc go nieco na bok, bo profesorowie rozprawiali namiętnie, Mahatma siedział pośrodku, i jego przenikliwe, czarne oczy spoczęły na nim