Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drażniąco po twarzy, miał tuż przed oczyma jej biały kark, wychylający się z kołnierzyka, że ogarnął go spojrzeniem i chciał dojrzeć ślady biczowania, ale pantera warknęła groźnie, a Daisy, cofnąwszy się prędko, pochwyciła jeszcze kierunek jego spojrzeń...
— Cicho, Bagh! ona wszystko wie... wszystko przeczuwa i za każdą moją krzywdę gotowa się zemścić... — powiedziała z lodowatym uśmiechem, zatapiając w nim dzikie, przeszywające, jak nóż oczy.
Nie zrozumiał słów, ale poczuł, że się stosują do niego i groźnie ostrzegają.
Podniósł się machinalnie, głęboko dotknięty.
— Ja pani nie obraziłem ani jednem słowem, miss Daisy! — szepnął pokornie.
— Są spojrzenia bardziej obrażające, niźli najbrutalniejsze słowa...
— Chyba, gdy obnażają starannie ukrywaną tajemnicę — dodał jeszcze ciszej.
— Albo pod tym pozorem, jeśli, jak węże, obwijają się plugawem dotknięciem.
— To się nie do mnie stosuje — rzekł surowo i szczerze.
— Ma pan w oczach pioruny! — zwróciła się do niego z dawnym uśmiechem.
— Niesprawiedliwość rani najboleśniej i gniewa!
— Bezwiedna tylko, więc się zamienia w prośbę o przebaczenie — mówiła cichutko i prosząco.
Burza przeszła, ale nie powrócił już dawny nastrój swobody i wesela.