Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cholji, a przez jej bladą, cudowną twarz przepływały wiotkie cienie tęsknot nagle rozkwitłych, rozmarzone pragnienia i namiętne, nieme wołania — była, jak toń przejrzysta, spokojna, a w głębiach rozchwiana, że przez gładzie powierzchni majaczyły zarysy tajemniczego dna.
— Tak pan opowiada kusząco, że zatęskniłam do poznania tych cudów.
— Pani, która zna baśń świata, Indje?...
— Nieznane jest zawsze bardzo upragnionem.
— Ale również zawieść może i rozczarować.
— O nie, bo widziałabym to wszystko oczyma pana, oczyma poety, a pod takim kątem patrząc, wszystko jest cudem i baśnią czarodziejską.
Te słowa, wymówione szczególnym, hipnotyzującym dźwiękiem, uderzyły w niego ciosem rozkoszy niewypowiedzianej, podniósł na nią dziękczynne, olśnione oczy, spojrzenia ich się zbiegły i zatonęły w sobie, jak dwie rozgorzałe przepaści; naraz pantera ziewnęła, skoczyła na ziemię i, szczerząc straszliwe kły, czołgała się do jego nóg.
— Niech się pan nie obawia, ręczę za nią.
Bagh położyła ciężki łeb na jego kolanach, dotknął się go dość lękliwie, bo była bez kagańca, i te czerwono-zielone migoty jej oczu przejmowały niepokojem.
Daisy, szepcząc do niej jakieś pieszczotliwe słowa, zaczęła ją gładzić po grzbiecie, pochyliła się w tym ruchu tak nisko przed nim, że prawie dotykał ustami jej włosów miedzianych, muskały go