Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lazurowych, posianych słonecznemi skrami, gaje cytryn, dojrzewających w amfiteatrach gór, opłyniętych błękitem i zapatrzonych w nieskończoność; dale pełne słodyczy, gdzie wskroś topoli, nieba pogodnego i morza przemykają czerwone żagle, jak skrzydła ptaków nieznanych; wysepki, podobne do przejrzystych szmaragdów; zatoki wśród skał zielonych, opleśniałych, opiętych w bluszcze, jakby drążone w jednej sztuce olbrzymich turkusów; stare, umarłe wieże, pełne zielonych jaszczurek i mew białych, jak śnieg; ciche i słodkie życie tych zapomnianych wybrzeży, gdzie nawet śmierć nie jest straszna nikomu, bo przychodzi, jak zmierzch wieczorny, i klei do snu słodkiego olśnione blaskami oczy; gdzie niema fabryk, niema miast zgiełkliwych, niema chaosu sfery ludzkiej, zażerającej się nawzajem o byle ochłap, gdzie się odczuwa samą rozkosz istnienia!... gdzie panują jeszcze w sercach dobre bóstwa Grecji wespół z Madonną, zawsze czuwającą nad dolą człowieka.
Mówił długo, rozpromieniał się, unosił z zapałem, nagle poczutą tęsknotą porwany, że rozrzewnienie dzwoniło mu w głosie, a łzy błyskały w oczach.
Nie przerywali, pogrążając się w słodką wizję, a Daisy, gładząc czarny łeb pantery, patrzała w niego i jakby przez niego na te dalekie, czarodziejskie widnokręgi, uśmiech dziwnie tęskny wykwitł na jej ustach gorących, a szafiry oczu, jak te morza dalekie, zasnute były słoneczną pajęczyną melan-