Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Opowiem ci je szczegółowo, jak powrócisz z Bartelet Court... a tymczasem powiedz, czy nie znasz tego pisma? — Podał mu ów nakaz tajemniczy.
Joe przeczytał i długo rozmyślał, nieznacznem, cichem, a badającem spojrzeniem ogarniając Daisy, wyjątkowo dzisiaj rozmowną, prawie wesołą.
— Nie znam tego pisma... pomyślę jeszcze o tem — odpowiedział wreszcie, nie podnosząc na niego oczu i, skoro się obiad skończył, wysunął się cichaczem, niezauważony, bo uwaga była zwrócona na spór, jaki coraz głośniej prowadzili uczeni z Mahatmą.
— Przyjdźmy do Reading Room’u; oni krzyczą, jak karnakowie na nieposłuszne słonie — zaproponowała Daisy Zenonowi.
Pantera cicho, z przygiętym do ziemi łbem, węsząca, ostrożna, pobiegła przodem, skoczyła na fotel i, zwinąwszy się w kłębek, zdawała się drzemać.
— Obrzydliwy czas w Londynie! — zaczęła mrs. Tracy, patrząc przez zadeszczone okno.
— Luty, wszędzie tak samo zimno, deszcze i mgły.
— Nie wszędzie, misters Barney. Rok temu byłem na dalekiem południu i pamiętam, jak tam było słonecznie i ciepło — zaprotestował Zenon.
— We Włoszech? — zapytała Daisy, siadając obok niego.
— Tak, w Amalfi, za Neapolem. — Zaczął z zapałem opisywać cuda dni słonecznych, cuda mórz