Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szcze trwożnie resztki dnia, ale dołem zalegała już zupełna noc, z gotyckich kaplic, oddzielonych kratami, sączyły się ostygłe brzaski fioletów, złota i purpur witrażowych, w których ledwie majaczyły królewskie łoża sarkofagów w ciszy niezgłębionej, marzyły nieprzespany sen śmierci królewskie pary, w kamienny spokój wgrążone, smugi światła tęczowym, martwym i przygasającym pyłem owiewały kamienne profile, złożone sztywnie ręce, ciężko przymknięte powieki i twarde, dumne głowy; berła i korony połyskiwały posępną larwą odwiecznych złoceń, a na wszystkiem leżał ciężki majestat śmierci i kamienny spokój obojętności.
Daisy stanęła przed jedną z kaplic i, wsparta o kratę, zapatrzyła się w sarkofag.
— Wiedziałem, że muszę spotkać panią — szepnął, przystając obok niej.
Spojrzała na niego surowo, jakby nakazując ciszę.
Nie czuł już znużenia, zsunął się z jego duszy obłędny nastrój, jak łachman; był znowu zwykłym, normalnym człowiekiem.
— A jednak im jest lepiej w królestwie wiecznej ciszy — szepnął znowu.
— Któż wie? A jeśli dusze są przykute do ich wyobrażeń cielesnych, to muszą się błąkać na uwięzi materji, muszą być tutaj, muszą zaludniać te nawy niedosłyszanym przez śmiertelnych jękiem i tęsknotą oczekiwań, póki trwania tych bronzów i marmurów, póki czas nie rozsypie wszystkiego