Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w gruzy i nie uwolni ich, nie wróci przeznaczeniu.
— Byłoby to zbyt okropne! — wzdrygnął się mimowoli na te obrazy.
— Któż wie? od czego zależy śmierć jego lub życie, co go wiąże i zbawia.
— S-O-F — wyrzekł wolno, prawie mimowoli, jak się mówi nieraz słowa, tkwiące uparcie w mózgu i same płynące z ust.
Czuł, że się zachwiała i wsparła na mgnienie o jego ramię, ale nie rozumiał powodu.
Poszli już w milczeniu dalej, przystając kolejno przed kaplicami, które mrok coraz gęstszą zasnuwał przysłoną, że widniały w cichych brzaskach witraży, jak przez gąszcz leśną widać ostatnie zorze zachodów.
— Dawno nie widziałam pana — ozwała się dziwnie miękko, jakby z wyrzutem.
— Dawno? — zdziwił się, przypominając sobie naraz scenę biczowań i wszystkie podejrzenia, które w tej chwili usilnie odpędzał.
— Ze trzy dni chyba nie było pana. Mrs. Tracy już się niepokoiła.
— Trzy dni!... nie... wczoraj, czy nawet dzisiaj wyszedłem... nie... doprawdy pierwszy raz mi się to zdarza, że dobrze nie pamiętam...
— Zgubił pan pamięć tych dni? — pytanie dyskretne zadźwięczało w jej głosie.
— Nie... skądże... wiem już, że dzisiaj po śniadaniu grała pani na fisharmonji w Reading Ro-