Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szept żywopłotów, wyprężonych i stróżujących, słuchał ptaków, przelatujących w niedojrzanych wysokościach i rozkrzyczanych żałosną skargą, rozmawiał z bezdomnemi psami, gnijącemi wśród śmietnisk, że wlokły się za nim gromadami, a wszędzie i we wszystkiem czuł duszę bolesną, tragiczny przymus trwania, gwałt wiecznie żywy, brutalną przemoc losu; nawet te kamienie pomników w Hyde Parku skarżyły mu się na tych, którzy je wydobywali z prałona ciszy na jawę dni nieszczęsnych; nawet wody Tamizy, wiecznie goniącej, szumiały żałośnie, a te jakieś żelazne machiny, porzucone na brzegu, spracowane, ordzewiałe, omotane i skute przez myśl człowieczą, szamotały się bezsilnie, podnosząc ciche skargi na wieczny trud trwania.
A wkońcu już chodził, jak we śnie ledwie przypomnianym, rozchwiany w sobie i lecący w jakąś głąb, jak padająca przez nieskończoność gwiazda.
Znalazł się bez wiedzy i chęci w Westminsterskiem Opactwie i długo, prawie martwy ze znużenia, siedział pod jakimś posągiem, nic nie wiedząc o sobie, ni o całym świecie.
Pusto było w tych mrocznych, posępnych obszarach katedry; niekiedy ktoś przeszedł niedojrzany i ginął, a odgłos kroków rozlegał się echem pod wyniosłemi nawami, w przygasłem świetle witrażów, w smutnym brzasku stopniowych i konających w mroku barw, jakby na wiec zebrane majaczyły niezliczoną ciżbą marmurów i bronzów