Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych zjaw, pełną stawań się rzeczy tajemniczych i strasznych, których nie mógł zrozumieć; czuł tylko, że się stają dokoła niego, że są... więc chodził w ciszy podziwu i niewytłumaczonej, niejasnej zgryzoty, bo oto zaczął spostrzegać ukrytą przed zwykłym wzrokiem jakby duszę rzeczy wszelkiej...
Chodził po mieście, niby po kamiennej, czarodziejskiej bajce, przepełnionej świecącemi, nigdy niewidzianemi drzewami, a co chwila spostrzegał jakieś cierpiące chore domy, pochylone z męki wiekowego trwania, pełne ran, jęków i znużenia... czuł bolesny dygot drzew, potopionych w mgłach i konających z tęsknoty do słońca, do rzeźwiących, wiośnianych powiewów, słyszał ich jęki, nie milknące nigdy... nigdy, i łzy, spływające cicho po chorych gałęziach.
Zadumał się przed wieżą Towru, stała, posępnie zamyślona, tragicznie ostatnia z dni dawno pomarłych, ale wyniosła w osamotnieniu i dumnie pogardliwa wobec nowych spraw i dni nowych, dni, plugawie pełzających u jej stóp nieśmiertelnego majestatu.
Uciekał trwożnie od płaskich, wielmożnych, a głupich pałaców West Endu, które śmiały się z niego urągliwie tłustemi, bezczelnemi głoskami rozsądku, uciekał od składów olbrzymich i sklepów, gdzie zrabowane ziemie świata całego jęczały męczeńsko.
Gubił się, zasłuchany w leniwą gędźbę parków omglonych, w niewolniczy, strachliwie podły