Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakich naprzykład?... — pytał dalej troskliwie gość.
— At, nie warto i gadać!... — machnął ręką pan Michał.
I nastała chwila milczenia, w czasie której oczy nauczyciela posunęły się przez okno po smutnem polu marcowem, a wyraz ich był taki sam, jak posępnego powietrza: przygnębiony i apatyczny. Pan Władysław z bólem czytał w obliczu nauczyciela całą jego ponurą epopeję życia.
Milczenie przerwał krzyk dziecka w kuchni, które się niewyraźnym głosem czegoś domagało, czy od mamy, czy też od starszego brata.
Pan Michał drgnął, odwrócił oczy od okna i spojrzał na przyjaciela...
— Tak — począł z rozgoryczeniem — jesteś w szkole, to chlipaj kurz w ciasnej izbie, unoszący się z pod stóp kilkudziesięciu dzieci; przyjdziesz do domu odetchnąć, to dzieci „chleba!!“ wołają — żona mówi, że brak jej tego lub owego — a tu licha pensja i na pół miesiąca nie wystarczy!... — Ludzie na wsi zowią mię: „panem profesorem...“ Co za ironja!... Ucz teraz tyle dzieci w ciasnej izbie, męcz się z niemi jak wół — to co zato zyskasz? Niechęć ze strony chłopów. Bo, proszę ciebie, — dzieci chodzą nieregularnie, w domu książki nie wezmą w rękę, a ojciec dalejże na „pana profesora“, że nic nie uczy!... Zrobisz zaś