Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I zatoć Bogu dziękować. A u was ta co nowego?
— U mnie?... nic nowego.
— No przecie?...
— Prawdę mówiąc, stara bieda. A jutro, Bóg wie, co przyniesie...
— Oj, to jutro, to jutro!... — pokiwał głową podwójci. — E, moze sie mleka napijecie? — zwrócił się do mnie.
— Z największą ochotą.
— Tereska! — zawołał przez sień. „W te razy“ weszła jego żona.
— Tereski nima, posła do siana na bory! — mówiła prędko i głośno.
— O ratunecku! — zawołała, zobaczywszy mnie — przecie nas pon choć roz odwiedzi!... Tele casy być tak niedaleko i nie przyjść!... Spodziewali my sie pana w tamtą niedzielę, umyślnie kupiłach chleba, cekaliśmy, a tu nic... Myślimy, cy sie pon zgniewoł na nas, cy co?...
— No nie godoj, ino dej mleka! — przerwał jej mąż.
— E, jakiez panic woli: maślonkę, cy słodkie? — spytała szybko.
— Maślankę, maślankę!
Zamieszała w maślniczce, nalała do białego garnuszka. Wychyliłem jeden za drugim.
— Smakuje panicowi? — pytała wesoło.