Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się izba i gospodarczą krzątaniną zapełniła małą swą przestrzeń... Łuczywo zabłysło na nalepie i przycienionem światłem strzeliło na izbę... Ojciec począł ciupać cotynę[1] na podściółkę pod bydło. Rózia z matką siadły do „skrobania“ ziemniaków — gdy się drzwi otwarły i na progu ukazał się suchy, wysoki człeczyna w podeszłym wieku. Za nim jakiś cień drugi w sieni zamajaczył.
— Niech bedzie pochwolony!... — ozwał się przybyły piskliwie syczącym głosem.
— Na wieki!... — odpowiedział gazda i uchylił „gnot“ ze środka izby, na którym ciupał cetynę.
— Podźciez haw, kumie, dalij — siądźcie!... — zapraszał przychodnia.
— Edyć, moiściewy, przeprosom piknie — ciągnął sycząco gość — bo jo tu nie som. Jes nos tu więcy... Hej!...
— Je, ktoz ta taki z wami?... — zapytała mile gospodyni, odwracając głowę ku drzwiom.

Przybyły posunął się naprzód, a „wte razy“ wszedł za nim młody, barczysty chłop o twarzy okrągłej, wygolonej i nabrzękłej nieco. Szybko posunął do gazdy i „gaździne“ i obłapił ich za kolana. Rózia niechętnie wyciągnęła rękę na powitanie.

  1. Cotyna = cetyna, gałęzie drzew szpilkowych.