Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy chłopa spoczęły na bydlętach z prawdziwą miłością.
— Niech sie ta i one zawróżą, bo głodne — szepnął sobie.
— A wolno wam paść po wrębie?
Popatrzał na mnie, zdumiony, z pewnym niepokojem, chcąc odgadnąć, jaką myśl miałem w zapytaniu.
— Jak nikt nie widzi, to i nikt nie broni — odparł.
Kiwnąłem głową na znak, że nie widzę. Chłop dumał chwilę, przypatrywał mi się jakiś czas, wreszcie począł mówić:
— Bo wy nie wiecie, jaka tu drzewiej była gospodarka. Do lasu należeli wszyscy: tak pan, jak i my. Każdy brał la siebie, kielo chciał, ino sprzedawać nie było wolno. Ludzie wypasowali woły po lesie i brali za nie rocznie po trzysta papierków. Na wołach zarabiał ktoten, bo trawy było dość i nikt je nie zazdrościł. Ludzie nie byli też łakomi na drzewo, bo go mieli podostatkiem. I nikt sie nie pytał, czyje to? abo: do kogo to należy?... bo góry stoją od początku świata i lasy na nich rosły same, nikt ich nie wsiewał... Było tak zawdy i jeszcze za moje pamięci tak było. Jaże naraz gruchnęło po wsi, że hrabia lasy przedał. Z początku nie chcieli temu wierzyć; wreszcie, skoro sie już dowiedzieli na pewno, tak sie gromady zawzięny, że