Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wszystko jaśnieje w światłości słonecznej: osobne kępki drzew, pojedyńcze modrzewki, wyglądają jak zabawki dziecinne. Tylko górne sfery regli, lasy na czubach Gubałówki pozostały czarne, bo tam nie dosięgła warstwa mgły, lub ją strychujące wiatry zgarnęły, zostało jej tyle tylko, ile zmieściło się w nieckowatej dolinie. Stąd śmieszne przeciwieństwo: góry wyglądają tak, jak głowa brunetki do połowy upudrowana. We wsi cisza martwa i głucha, bo to niedziela, cisza taka, że o wiorstę słychać turkot wozu, jadącego po gładkim jak stół gościńcu, że słychać skrzekotanie nudzącej się kury, napół sennej, drzemiącej w ciepłym zakątku na słońcu, cicho tak, że słychać tupot rzeźkiej i giętkiej dziewki, dążącej do kościoła. Zresztą — mogilna cisza. Chaty zawarte, nie słychać płaczu dzieci, ryczenia krów, skrzypu dźwirzy, gwaru ludzi, nie widać ich na drodze. Wieś jak wymarła, wszystko poszło na nabożeństwo. Za to słychać szelest igieł szadzieliny, osypującej się na słońcu z gałęzi, a pod każdym modrzewiem leży z nich biały krąg na ziemi. Zabawna dziś